Aby zalogować się przez Facebook, musisz zaakceptować regulamin serwisu

speculum vitae speculum vitae

Zygmunt Antoszkiewicz, Sienno k/Witebska

      Nazywam się Zygmunt Antoszkiewicz.
     Urodziłem się 2 lutego 1898 roku w miejscowości Sienno, w dawnym województwie witebskim, które w wyniku I rozbioru Polski, już w roku 1772 przeszło pod administrację rosyjską. Moją mamą była Klementyna z domu Parfianowicz, a ojcem Grzegorz Antoszkiewicz. W tamtym czasie mieszkało tam wiele rodzin polskich.
      Wychowywałem się w przysiółku Wiacicierówka (w 2017 roku należy do terytorium Białorusi i nazywa się Viacicieraŭka). Było tam zaledwie parę domów. Rodzice moi postanowili, że będę uczył się zawodu szewca. Doceniając potrzebę i piękno tego rzemiosła, jednak nie pasowało mi ono. Moim marzeniem była praca w zawodzie mechanika precyzyjnego. Wyprosiłem u rodziców, którzy puścili mnie do Wilna, gdzie pod opieką ciotek ukończyłem odpowiednią szkołę i zdobyłem wymarzony zawód.

         W Wilnie poznałem swoją przyszłą żonę, Olgę z domu Charczenko z Grodna, która tak jak i ja pobierała nauki. Muszę przyznać, że nie było łatwo. Musiałem użyć wszystkich moich czarów i wdzięków, aby pokonać innych konkurentów. Miałem wówczas motocykl z przyczepką i woziłem Olgę na wycieczki. Starałem się jak mogłem, aby ją sobie zjednać. No i udało się. Ślub wzięliśmy 2 lutego 1927 roku.

      Jako młody człowiek, ze świeżo uzyskanym dyplomem otrzymałem pracę w Grodnie na poczcie, gdzie pracowałem przy systemie łączności telefonicznej i telegraficznej. Sam skonstruowałem radio, które działało na tzw. kryształek. Od miesiąca grudnia 1925 roku otrzymałem posadę zastępcy naczelnika poczty w Krynkach. Moja praca polegała na nadzorze nad utrzymaniem i rozwojem łączności.
     
     Po ślubie, razem z żoną zamieszkaliśmy w Krynkach, które są oddalone od Grodna o 50 kilometrów. Mieszkania swojego nie mieliśmy, wynajmowaliśmy je u różnych najemców, co było dosyć powszechną praktyką, aż w końcu otrzymaliśmy piękne mieszkanie służbowe w budynku poczty.

      Krynki w tamtych latach były sporym miasteczkiem o wielokulturowym kolorycie. Oprócz ludności polskiej wyznania katolickiego zamieszkiwała tam duża zbiorowość prawosławna i diaspora żydowska. Wszyscy żyli między sobą w zgodzie, odwiedzali się wzajemnie, dzieci chodziły do jednej szkoły. Jako katolicy mieliśmy prawosławnych przyjaciół i dzięki temu mogliśmy np. podwójnie spędzać święta, odwiedzając się wzajemnie.
      Mieliśmy w domu radio, telefon, kajak, motocykl z przyczepką, namiot, rowery. Jeździliśmy często na wyprawy na łono natury i byliśmy szczęśliwi. Urodziła nam się dwójka dzieci: Helena 20 stycznia 1928 roku i Zdzisław 3 lutego 1930 roku.
      1 września 1939 roku zaczęła się wojna. Pojawiły się niewielkie poczty żołnierzy niemieckich. W dniu 17 września tego roku Polskę zaatakował ZSRR. Wówczas Rosjanie zajęli miasto i porozstawiali swoje posterunki. Krynki stały się miastem rosyjskim. Ustanowiono sowieckie urzędy i szkoły.
      Dla nas prawdziwa wojna rozpoczęła się 25 czerwca 1941 roku, kiedy nastąpił atak Niemiec na Rosję. Mieliśmy dużo szczęścia. Nikogo z rodziny nie było wówczas w domu (a przypominam, że mieszkaliśmy na poczcie), kiedy samoloty niemieckie dokonały nalotu na urząd pocztowy i zbombardowały budynek. Pozostaliśmy bez mieszkania, a ja bez pracy. Trzeba było sobie jakoś radzić w tej sytuacji. Postanowiłem więc, że opuścimy gościnne Krynki, które przestały dla nas być już takie gościnne i uciekniemy przed wojną na wschód, w głąb Rosji. Pójdziemy do Wiacicierówki, w której się wychowywałem jako dziecko, choć odległość z Krynek wynosi około 500 kilometrów. Tam na pewno będzie spokojniej. Od pomysłu przystąpiliśmy natychmiast do realizacji, choć sprawa nie była wcale prosta. Nie mieliśmy nic, zostaliśmy nawet bez pieniędzy.
      Przypomniałem sobie, że w zbombardowanym domu pozostał połeć słoniny. Posłałem po niego swoją trzynastoletnią córkę, Helenę. Nie mogła go znaleźć, ale w zamian przyniosła pięknie oprawiony zestaw sztućców, który otrzymaliśmy w prezencie ślubnym. Nie dość, że był on ciężki, to jeszcze trzeba było go dźwigać. W czasie wojny rzecz to zupełnie nieprzydatna. No cóż, może ktoś da się namówić i wymienić na prowiant?
      Sztućce koniec końców wymieniliśmy na rower. Było nam łatwiej, bo nie musieliśmy dźwigać ciężarów w czasie wędrówki. Na noclegi zatrzymywaliśmy się u gospodarzy, gdzie pomagaliśmy w pracach polowych i w gospodarstwie. Dzięki temu dzielili się oni z nami jedzeniem, choć niektórzy byli bardzo biedni, a i nocleg pod dachem się znajdował.
      Po kilku miesiącach dotarliśmy do Wiacicierówki. Wszystko było zrujnowane i nie zastaliśmy nikogo. Nie sposób było tam mieszkać, bo za pasem była już zima, a zimy są tam srogie. Udało się zatrudnić w pobliskim kołchozie. Mamy dach nad głową i pracę. Jakoś przezimujemy.
     Kiedy nastała wiosna, postanowiłem zabrać rodzinę do nieodległego miasteczka Czaśniki. Znaleźliśmy kąt do zamieszkania. Utrzymywaliśmy się z pomocy w pracach domowych, a ja pomagałem naprawiać różne urządzenia techniczne. Dopiero we wrześniu 1942 roku uzyskałem pozwolenie i zarejestrowałem się jako legalny zegarmistrz, gdzie otworzyłem zakład przy ulicy Smoleńskiej nr 3. Żyliśmy skromnie, ale dawaliśmy sobie radę.
    Niestety, życie w Czaśnikach w tym czasie nie było spokojne. Zaczęła się eksterminacja Żydów. W nocy wyprowadzano ich z domów i wywożono. Część najprawdopodobniej była rozstrzeliwana w pobliżu miasteczka. Miejscowa ludność ostrzegała: "jak wywiozą Żydów, potem przyjdzie kolej na was, Polaków!" Bałem się o rodzinę. Każda noc była zatrważająca. Kładliśmy się spać i nie wiedzieliśmy, czy nie będzie to ostatnia noc w naszym życiu.
     Był początek roku 1944. Najważniejsze jest życie naszej rodziny. Postanowiłem wyjechać z tego przerażającego miejsca. Zdarzyła się okazja, bo Niemcy wywozili ludność do pracy przymusowej na swoje tereny. Zgłosiliśmy się na ochotnika. Najważniejsze, że stąd wyjedziemy. Droga jest daleka. Może uda nam się wymknąć z transportu, a jeśli nie, to i tak będzie bezpieczniej niż tutaj.
     Nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy. Co prawda udało nam się ocalić życie, ale w transporcie jesteśmy traktowani gorzej od bydła. Jedziemy stłoczeni w wagonach towarowych. Co jakiś czas każą nam je opuszczać i pod bronią pilnują abyśmy nie uciekli. Dają nam wtedy ciepłą kawę i coś do zjedzenia. Przez ten tydzień jazdy zadbano też o „higienę”. Co kilka dni nasz pociąg zatrzymywał się gdzieś, chyba przy jakichś obozach pracy i tam nas kąpano. Wyglądało to tak: dzielono kobiety i mężczyzn osobno, następnie kazano rozebrać się do naga i zaganiano do zbiorowej łaźni. Wychodziliśmy innym wyjściem i tam odbieraliśmy swoje ubrania. Ciało było czyste, ale wszy pozostawały i gryzły nas smacznie dalej.
     Nie wiedziałem dokładnie gdzie jedziemy, ale wożono nas przez całe północno-wschodnie Niemcy. I tak poprzez Dresden (Drezno), Leipzig (Lipsk) i Berlin przewieziono nas do obozu przejściowego w Schneidemühl (Piła). Stamtąd przeniesiono nas do dużego gospodarstwa, gdzie pracowaliśmy na roli. Mieszkaliśmy w znośnych warunkach, w pokoiku przeznaczonym dla robotników rolnych. Gorzej było w następnym miejscu, gdzie zakwaterowano nas w stodole, a spaliśmy na klepisku. Codziennie rano przyjeżdżali okoliczni bauerzy, którzy zabierali nas do pracy, a wieczorem odwozili z powrotem na nasze klepisko. Po kilku tygodniach wywieziono nas do Sartowitz (Sartowice koło Świecia), gdzie pracowaliśmy w majątku należącego do grafa von Schwerina. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że był on uwikłany w zamach na Hitlera i stracony w więzieniu w Berlinie.
     Następnym miejscem naszej przymusowej pracy, przez kilka miesięcy była fabryka samolotów Arado w Anklam. Mieliśmy wiele szczęścia, że nasza rodzina nigdy nie była rozdzielona i cały czas przenoszono nas razem.
      Ostatnim miejscem, w którym bylismy wykorzystywani jako niewolnicy, był obóz pracy przymusowej w Rederitz (Nadarzyce koło Czaplinka). Pracowaliśmy tam przy umocnieniach Wału Pomorskiego, bo front zbliżał się bardzo szybko. Mówiąc „pracowaliśmy” miałem na myśli, że fizycznie ciężko pracowała moja rodzina, ja natomiast naprawiałem zegarki. Moja profesja widoczne była potrzebna. Niemcy nakradli trochę zegarków, które im się psuły, a zegarmistrzów nie było. Przywozili mi je aż z Berlina. Nie muszę dodawać, że pracowałem zupełnie za darmo, korzystając tylko z tego, że nie musiałem ciężko harować na mrozie. Jeden z niemieckich żołnierzy przyniósł mi kiedyś złotą monetę rublową, carskiego imperiała z poleceniem, abym zrobił z niego sygnet. Od tego momentu miałem bardzo dużo tego rodzaju zleceń. Zrobiłem takich sygnetów kilkadziesiąt.
      Bywają również i dobrzy Niemcy. Jeden z nich, młody człowiek przyszedł nas ostrzec, abyśmy tej nocy uciekli, ponieważ zbliża się front. Wszyscy Niemcy uciekają, a nie wiadomo co może się stać z pracownikami przymusowymi. Przyprowadził nawet sanki, abyśmy zapakowali swój niewielki dobytek. Obóz nie był już strzeżony. Postanowiliśmy uciec.
      Od tej pory, kiedy front minął, szliśmy na piechotę na wschód, do Grodna. Skąd mieliśmy wiedzieć, że Grodno, przecież polskie miasto, już niedługo nie będzie należeć do Polski? Na naszej drodze stanęła granica państwowa ze Związkiem Radzieckim. Odbiliśmy więc nieco na południe i przyszliśmy do naszych Krynek. Tutaj przecież wiedliśmy wspaniałe życie. Tutaj jest nasz dom. Tak nam się wydawało. Wszakże rzeczywiście domu już nie było. Miasto, które przed wojną liczyło 10.000 mieszkańców opustoszało. Całe centrum zostało zbombardowane i spalone. Ponadto stało się wsią położoną gdzieś na krańcach Polski, tuż obok nowej granicy ze Związkiem Sowieckim. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że miejsca, gdzie spędziłem młodość i wiodłem szczęśliwe życie częściowo znajdują się już w innym kraju. Zrozumiałem, że muszę szukać nowego miejsca do zasiedlenia. Może tam znajdę swoją małą ojczyznę?
     Szansą dla siebie i swojej rodziny wiązałem z tzw. Ziemiami Odzyskanymi, które przyznano Polsce podczas konferencji jałtańskiej w zamian za zabrane 48% terytorium na wschodzie. Słyszałem, że w Szczecinie, dużym mieście położonym daleko na północnym-zachodzie nowej Polski jest wiele mieszkań do wyboru i koloru. Wybierasz sobie, a jak ci pasuje wchodzisz i mieszkasz. Kusząca propozycja. Również moja żona, Olga cieszy się, bo chce mieszkać w takim mieście, gdzie jest dużo atrakcji i możliwości.
    Wsiedliśmy do pociągu i jedziemy. Po kilku dniach z różnymi przesiadkami i oczekiwaniem na następne połączenia dotarliśmy do Słupska. Tutaj nasz pociąg, jadący przecież do Szczecina, niespodziewanie zakończył swój bieg. Potrzebne były wagony dla opuszczających miasto Niemców. Ludzie są wzburzeni. Dlaczego ci, co przegrali wojnę znowu są preferowani? Trudno. Poszliśmy do budynku stacyjnego i usiedliśmy na ławce wśród tłumu innych podróżnych szukających swojego miejsca w życiu.
     Na ławce stojącej na przeciwko siedziało dwóch mężczyzn, którzy rozmawiali o możliwościach osiedlenia się w tej okolicy. Jeden z nich był już zorientowany i wyjaśniał drugiemu jakie są tutaj gospodarstwa i jakie możliwości. Przyłączyłem się do rozmowy. Ot, tak sobie, bo nie było co robić. Najbliższy pociąg do Szczecina, którym można było się zabrać miał odejść następnego dnia. Mężczyzna wychwalający korzyści z osiedlenia się koło Słupska opowiadał, że należy pojechać pociągiem w kierunku Ustki, wysiąść na 3 przystanku, a potem iść w prawo i po 2 kilometrach dojść do Charnowa, gdzie są naprawdę najlepsze gospodarstwa.
     Moja Olga nie chciała mieszkać na wsi. Przecież jest prawdziwą damą z miasta. Ja natomiast jestem człowiekiem praktycznym. Tłumaczę jej, że przecież w miastach jest kłopot z zaopatrzeniem, można znowu głodować, a na wsi zawsze można sobie hodować kurki, czy świnkę, zasadzić ziemniaki, warzywa. Są sady owocowe, a przed oknem można zasadzić pachnące kwiaty.
     Poleciłem rodzince siedzieć w Słupsku na stacji, a sam wsiadłem do pociągu w kierunku Ustki. Pojechałem na zwiady. Nie tam, żeby się od razu osiedlać, ale tak dla zabicia czasu. Pociąg stanął na pierwszym przystanku. Jak tu jest pięknie, skonstatowałem. Rozmarzyłem się. O, jaka piękna okolica! Pociąg zatrzymał się znowu. Który to przystanek? Drugi, czy już trzeci? Jeżeli to już trzeci to przejadę Charnowo i nici z pięknych gospodarstw. Wysiadłem w ostatniej chwili, kiedy pociąg już ruszał. Patrzę, jest droga w prawo. Jest wieś o nazwie Strzelinko, ale mam przecież iść nią 2 kilometry. O, już widzę Charnowo. Pięknie tu jak nie wiem.
      Sęk w tym, że wysiadłem przystanek wcześniej, w Strzelinku i nie doszedłem do Charnowa, tylko do Gałęzinowa. Widocznie tak miało być. Zgłosiłem się do punktu PUR i otrzymałem duże gospodarstwo w Gałęzinowie, tuż obok wiaduktu nad torami kolejowymi.
    Wróciłem do Słupska po oczekującą mnie rodzinę. Mamy gospodarstwo w Gałęzinowie! Możemy już tam zamieszkać. Olga nie była zachwycona. Chciała mieszkać w mieście, a nie na jakiejś tam wsi. W prawdziwą rozpacz popadła, kiedy zobaczyła na własne oczy to gospodarstwo. Stara chata, obora, stodoła i błoto na podwórku. Położenie też nieciekawe, bez żadnych widoków z okna. Uparła się. Nie będę tu mieszkać.
     Cóż było robić? Okazało się, że znalazło się wyjście z tej patowej sytuacji. Nieopodal stał domek: piękny, piętrowy, murowany, z sadem, ogródkiem i małą obórką (też murowaną). Mieszkała tam jeszcze rodzina niemiecka, a domek był szykowany dla ewentualnej lokalnej osobistości. Do momentu jej przybycia pozwolono nam zostać i pomieszkiwać.
     Prowizorki okazują się być najtrwalsze. Żadna osobistość się nie pojawiła, rodzina niemiecka wyemigrowała, a my zostaliśmy tutaj na długie lata.
      Zająłem się ogrodem i urządzaniem życia. Dzieci były już dorastające i wyjechały do szkół w Słupsku. Ja też pracuję w Słupsku. Zostałem zegarmistrzem, a swój zakład otworzyłem na ulicy Piekiełko nr 15. Był to pierwszy tej specjalności zakład w mieście. Kiedyś miałem włamanie. Ktoś wybił szybę i chciał ukraść wyłożone na wystawie zegarki. Miał pecha. Nie pomyślał, że zegarki te, to były same koperty, bez właściwych mechanizmów. Ja też miałem pecha, bo musiałem wstawiać nową szybę. Całe szczęście w tym, że szklarz był moim kolegą i miał zakład tuż obok mnie. Zajmowałem się też w wolnych chwilach fotografią, która jest moim „konikiem”
     Po likwidacji zakładu, który niestety nie przynosił oczekiwanych profitów, pracowałem w Ubezpieczalni Społecznej w Słupsku. Angażowałem się w prace społeczne i niezależnie od tego, że byłem najpierw wiceprzewodniczącym, a od 1953 roku przewodniczącym Rady Zakładowej, w roku 1950 pomogłem w uruchomieniu ambulatorium dentystycznego, jak to wtedy mówiono: dla ludu pracującego miast i wsi. Jako mechanik precyzyjny wykonałem wiertarkę, bez której oczywiście żaden dentysta nie może się obejść. Skostruowałem również i opatentowałem małą tokarkę do toczenia niewielkich detali.
     Ani się spostrzegłem, a moja córka Helena wyszła za mąż za sąsiada z domku położonego 100 metrów od naszej posesji. Stefan Waśko przyjechał z Jaźwin, z okolic Tarnowa. Poprosił ją o rękę, a ślub (i wesele) odbył się 29 sierpnia 1950 roku. Stefan zdecydował oddać gospodarstwo i zamieszkać razem z Heleną na piętrze w naszym domku. W tym samym roku, w dniu 22 grudnia przyszedł na świat mój pierwszy wnuk, Zbigniew, a 9 marca 1954 roku wnuczka Wiesława. Dzieci urodziły się w pokoiku na pierwszym piętrze, a więc będą miały swój własny dom rodzinny (nie tak jak większość dzieci urodzonych w szpitalu). Mój syn, Zdzisław jest nauczycielem. Ma swój służbowy pokoik w szkole w Ustce, ale od czasu do czasu pomieszkuje razem z nami. Jest osobą samotną i poświęcił się nauczaniu i pracy z dziećmi.                                                        
      Helena ze Stefanem koniecznie chcieli się usamodzielnić i wyprowadzili się do Ustki w 1956 roku. Na emeryturę przeszedłem w 1958 roku. Miałem teraz dużo czasu, aby zająć się ogrodem. Zasadziłem krzewy, postawiłem 2 ule. Olga polubiła i odnalazła się w tej naszej nowej sadybie. Pokochała to miejsce, tak samo jak ja. Dzieci odwiedzają nas często. Praktycznie raz w tygodniu przyjeżdżają do nas razem z wnuczkami. Ja zająłem się fotografią. Jeżdżę po okolicznych wsiach i robię zdjęcia. Najpierw jeździłem rowerem, potem kupiłem sobie motorower Komar. Nie muszę teraz pedałować. Jest mi trochę ciężko, bo zacząłem chorować. Mam astmę, która trochę komplikuje mi życie. Dobrze, że mam lekarstwa za darmo. Olga zachorowała na cukrzycę. Na domiar złego wszczepili jej w szpitalu żółtaczkę. Jesteśmy już coraz starsi, ale dajemy jakoś radę. Dorabiamy sobie trochę do emerytury, sprzedając płody rolne z naszego ogródka. W lecie Olga jeździ z koszami do Ustki na targ, sprzedając głównie truskawki, ale też agrest, porzeczki, czy bób. Zawsze z tego jest parę dodatkowych groszy. Życie się toczy, lata mijają bardzo szybko. Oprócz zdrowia, którego ubywa bardzo szybko nic się nie zmienia. Emerytura, która była niewielka, wskutek inflacji stała się już niewystarczająca. Rozważam, czy nie sprzedać naszego domu. Zastanawiamy się nad tym razem z dziećmi. Żadne z nich nie chce w nim zamieszkać po naszej śmierci. Znalazłem zainteresowanego, który zdecydował się kupić nasze gospodarstwo. Będziemy mieszkać z nimi (Olga i ja wyprowadzamy się na górę do małego pokoiku, gdzie najpierw mieszkała Helena ze Stefanem), aż do naszej śmierci. Jest to dobre wyjście z sytuacji, bo pieniądze są nam bardzo potrzebne, nie na jakieś rozrywki, ale do normalnego życia.
      Naszym sąsiadom z dołu urodziło się dziecko, promyczek słońca w tej naszej starości. Ma na imię Romuś. Olga jest w nim zakochana. Romuś nazywa nas babcią i dziadkiem. Jest nam bardzo miło z tego powodu.
    Stała się rzecz straszna. Opuścił nas Zdzisiek. Poszedł do szpitala na operację przepukliny. Niby nic groźnego, lecz wdało się zakażenie. Umarł 1 listopada 1971 roku. Nie powinno być takich sytuacji, że rodzice przeżywają swoje dzieci. To niesprawiedliwe.
     Dzieci odwiedzają nas rzadziej. Wnuki też. No cóż, każdy z nich ma swoje życie. Wiesia studiuje w Poznaniu, Zbyszek ożenił się 1 kwietnia 1972 roku z Ryszardą z domu Kapustka z Włynkowa. 17 marca 1973 roku urodziły się nam prawnuczki: Agnieszka i Barbara, córki Zbyszka. Rodzina się powiększa.
      Starość jest okropna, tym bardziej, że muszę często odpoczywać i „łapać oddech”. Szanuję zdrowie, choć nieraz bardzo rzadko, nawet wypiję kieliszek wódki. Grzeję wtedy na piecu kieliszek, aby był ciepły. Zimne napoje mi szkodzą.
      30 kwietnia 1977 roku Wiesia wzięła ślub z Wiktorem Tajcherem. Poznali się w Poznaniu na uczelni. Wiktor mieszka w Grodzisku Wielkopolskim, a studiuje w Wyższej Szkole Oficerskiej. Wiesia będzie miała męża oficera. Wesele było w Ustce, a my z Olgą bawiliśmy się na nim do białego rana. Olga nawet zatańczyła sobie parę razy. Ja niestety nie tańczyłem, bo zdrowie już nie pozwala.
     W połowie czerwca 1977 roku Olga źle się poczuła. Zabrali ją do szpitala w Słupsku. Trzeba uregulować znowu insulinę. Ja zostałem sam w domu. Odwiedzam ją w szpitalu. Guzik mi się urwał od koszuli. Jest problem. Ale podczas wizyty w szpitalu Olga mi go przyszyła. Dobrze mieć żonę. Bardzo ją kocham i wydaje mi się, że życie bez niej nie miałoby sensu.                                                                       
     Olga czuje się coraz gorzej. Zapadła w śpiączkę. Co się dzieje? Przed śmiercią powiedziała tylko, że chciałaby choć jednym okiem wrócić na chwilę do ukochanego Gałęzinowa. Nie do Grodna, czy do Krynek, w których spędziła swoje dzieciństwo i młodość, ale właśnie do Gałęzinowa, choć z początku trudno jej było się w nowym miejscu przystosować. Zmarła w łóżku szpitalnym 24 czerwca 1977 roku.

      Nie byłem na Jej pogrzebie. Jestem za bardzo chory. Co teraz począć? Jeszcze całe pole truskawek. Jakie tam truskawki? Świat mi się załamał. Helena przyjechała. Gotuje, sprząta, zbiera truskawki. Wszystko jest mi obojętne. 

      Zebrałem rzeczy. Jadę do szpitala. Pragnę umrzeć.

      Zygmunt Antoszkiewicz zmarł w szpitalu w Słupsku 19 lipca 1977 roku. Było to zaledwie 25 dni po śmierci żony, Olgi Antoszkiewicz. Zostali oboje pochowani na starym słupskim cmentarzu w rodzinnym grobie.

 

Potomkowie (w czasie życia):

Dzieci:

1. Helena Antoszkiewicz, ur. 28.01.1928r.

2. Zdzisław Antoszkiewicz, ur. 03.02.1930r.

Wnuki:

1. Zbigniew Waśko, ur. 22.12.1950r. – syn Heleny

2. Wiesława Waśko, ur. 09.03.1954r. – córka Heleny

Prawnuki:

1. Agnieszka Waśko, ur. 17.03.1973r. – córka Zbigniewa, wnuczka Heleny

2. Barbara Waśko, ur. 17.03.1973r. - córka Zbigniewa, wnuczka Heleny

                                            

Ремесленная карточка poświadczenie pracy w Krynkach Poświadczenie obywatelstwa Zaświadczenie zaświadczenie o pracy w Wojewódzkim Wydziale Zdrowia w Słupsku Głos Pomorza z 14.03.1985r. Artykuł w Głosie Pomorza

Ta strona używa pliki Cookies, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Jeśli zgadzasz się na korzystanie z plików cookies kliknij przycisk Akceptuję. Jeśli chcesz zablokować pliki cookies zapoznaj się z naszą Polityką Prywatności.

Akceptuję